Wszystko
skończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Maria miała wrażenie, jakby właśnie
wyszła z ciasnej rury, a potem jej nogi gwałtownie dotknęły ziemi. Odetchnęła
spazmatycznie- miała wrażenie, że nie polubi teleportacji.
Stojący
obok niej Kingsley jedynie strzepnął pył ze swojej szaty i spojrzał z troską
trochę na lewo od niej.
-Wszystko w porządku?- zapytał głębokim basem.
-Taak… Tak myślę- odparła Maria, masując się po głowie.
Poczuła przerażenie, kiedy zdała sobie sprawę, że w ten sam sposób będzie
musiała również wrócić do domu. Westchnęła głośno.
A potem
zdała sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje i co się właściwie stało.
Pierwszą
zaobserwowaną przez nią ciekawostką był ubiór Kingsleya- po raz pierwszy
widziała go w szacie. „Szacie prawdziwego czarodzieja!”- zachwyciła się.
Schacklebolt w biurze premiera był zawsze ubrany w nienaganne i dobrze
skrojone, mugolskie garnitury. Jednak dopiero w długim, czarnym kostiumie
przypominającym nieco płaszcz, dało się dostrzec jego prawdziwy charakter. Co
więcej, Maria z pozytywnym zaskoczeniem zauważyła, że w jednym z uszu mężczyzny
błyszczy złoty kolczyk w kształcie obręczy. Tak, taki Kingsley zdecydowanie się
jej podobał…
Potem
skupiła się na miejscu, w którym się właśnie znalazła- na miejscu, o którym
śniła od tygodni.
W
łagodnym blasku chłodnego, styczniowego słońca roztaczał się piękny widok na
wybrukowaną jasnym kamieniem, szeroką
uliczkę, otoczoną z obydwu stron rzędem budynków. Każdy z nich wyglądał
inaczej- jedne były zaledwie niskimi chatkami z dachami obitymi czerwoną
cegłówką, inne swoją wielkość i ilość kondygnacji z pewnością zawdzięczały
czarom. We wszystkich dawało się jednak dostrzec te same elementy- szyldy,
kuszące do odwiedzenia lokalu złotą, gdzieniegdzie złuszczoną czcionką,
dzwoneczki zawieszone elegancko przy drzwiach oraz…
-Jest tu pełno plakatów poszukiwanym czarodziejów- zauważyła
Maria, ale Kingsley uciszył ją dyskretnie, przykładając sobie palec do ust.
Podchodziła do nich grupka czarodziejów.
Maria
była podekscytowana- w końcu po raz pierwszy miała zobaczyć magów w ich naturalnym środowisku- Kingsley
się nie liczył, przy niej zachowywał się zupełnie inaczej, a Eddie i
towarzyszący mu mężczyźni… Cóż, oni też nie byli najnormalniejsi.
Dziewczyna przygładziła szybko włosy, na sekundę kompletnie zapominając, że
jest niewidzialna.
-Kingsley!- zawołał jeden z czarodziejów radośnie i podążył
w jego stronę. Pozostała dwójka ruszyła za nim. Była wśród nich kobieta nosząca
elegancko upięty kok i kwadratowe okulary. Wyglądała niezwykle dumnie w czarnej
szacie. Towarzyszył jej dwójka mężczyzn- jeden był wysoki, o rudych włosach, których nie
pozostało mu już na głowie zbyt wiele, a drugi szpakowaty, którego
najbardziej charakterystyczną cechą były mocno zarysowane, grube brwi. Maria przyglądała
im się z ciekawością. W międzyczasie grupka zdążyła już dotrzeć do Kingsleya.
-Och, nie spodziewałabym się zobaczyć tutaj akurat ciebie,
doprawdy!- zaczęła kobieta. Czyżby
premier mugoli dał ci wolne?- dodała uprzejmym tonem.
-Nie do końca, Mafaldo. Właściwie, to jestem tu w jego
sprawie. Skończyły mi się detonatory pozujące, a to bardzo przydatna rzecz,
może uratować jego życie. Twoi synowie nieźle to obmyślili, Arturze- zwrócił
się do rudzielca.
Zanim jednak tamten zdążył odpowiedzieć, do rozmowy włączył
się drugi mężczyzna:
-Doprawdy? Cóż za zbieg okoliczności, my też wybieramy się
do sklepu Weasleyów!
-Tak, w ministerstwie uznano, że kilka z tych gadżetów może
nam się przydać- wtrąciła Mafalda. - Oddelegowano mnie i Piusa, abyśmy ocenili
nową serię artykułów związanych z obroną osobistą, a Artur zgodził się wyruszyć
z nami. W końcu to jego bliźniacy stworzyli te sprytne kapelusze i peleryny!
Wspomniany Artur uśmiechnął się skromnie, ale było widać
dumę drzemiącą w nim z dokonać synów. Maria pomyślała, że to na pewno
sympatyczny człowiek- zresztą, cała trójka wydała jej się w porządku.
-Może wybierzemy się razem, Kingsley? Przecież wiesz, że to
niebezpieczne, w dzisiejszych czasach wybierać się gdziekolwiek samemu… Och,
zresztą, kogo ja strofuję- naszego najlepszego aurora?- zaśmiała się Maflada, a
Maria poczuła, że jej sympatia do kobiety jeszcze bardziej wzrasta. W końcu ona
też uważała Kingsleya za najlepszego.
On sam uśmiechnął się, ale rzekł:
-Wielkie dzięki, ale nie wybrałem jeszcze pieniędzy. Muszę
najpierw wstąpić do Gringotta, a nie ma sensu, żebyście na mnie czekali.
-W takim razie… do zobaczenia na miejscu!- zawołał Artur, a
reszta pomachała im i odwróciła się w swoją stronę. Maria zauważyła, że nikt
nie lubił zbyt długo przebywać na ulicy.
Kingsley odwrócił się w przeciwną stronę, zaczekał chwilę na
Marię, po czym ruszył przed siebie. Widząc, że nikogo wokół nich nie ma,
dziewczyna zaczęła:
-Czy oni z tobą pracują?
Mężczyzna wzdrygnął się i rozglądnął dookoła- bezpieczeństwo
było dla niego sprawą najwyższej wagi. Kiedy w końcu się odezwał, udał, że
drapie się po nosie, żeby nikt nie uznał iż mówi sam do siebie. Maria uznała,
że jest to zbędne, ale nie protestowała- wolała dowiedzieć się czegoś w taki
sposób niż w żaden.
-Tak, to pracownicy Ministerstwa. Ten czarnowłosy to Pius
Thicknese, szef Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów. Zastąpił na tym
stanowisku biedną Amelię Bones. Była z nim Mafalda Hopkirk, ona z kolei
przewodzi Wydziałowi Niewłaściwego Używania Czarów. Jest naprawdę w porządku.
Za to ten wysoki, rudy to Artur Weasley- wymówił jego imię z jakąś nieznaną
Marii do tej pory nutą w głosie. Po chwili zorientowała się o co chodzi:
-Przecież mi o nim opowiadałeś! On też jest członkiem…
Nie zdążyła dokończyć zdania, bo Kingsley uciszył ją szybko.
Zarumieniła się. „Jak mogłam być taka głupia?!”
Jej myśli szybko skupiły się na czymś innym- oto tuż przed
nią znajdował się budynek, który rozpoznała od razu, porównując go z jednym z
obrazków, który znalazła w książce podarowanej jej przez Kingsleya. Był to Bank
Gringotta.
Niestety, choć obydwoje nad tym ubolewali, nie mogła wejść
do środka. Będąc w pelerynie, zarządzające instytucją gobliny z pewnością
pomyślałyby, że jest to próba rabunku. Maria przeczytała, że ów bank jest
jednym z najlepiej strzeżonych miejsc w Wielkiej Brytanii.
-To prawda. W świecie czarów funkcjonuje od pewnego czasu
powiedzenie, że tylko Hogwart jest bezpieczniejszy- powiedział jej Kingsley,
kiedy przeczytała mu na głos ten fragment.
Jej ukochany kategorycznie nie zgadzał się natomiast, żeby
ściągnęła pelerynę niewidkę, choćby i na chwilę. Rozumiała, że czynił to z
troski o nią, ale i tak było jej smutno.
-To zajmie tylko chwileczkę- rzucił strapiony, zapewniła go jednak, żeby się o nią nie martwił. Kingsley uśmiechnął się i szybko
wskoczył na stopnie. Otworzył wielkie, mosiężne drzwi, a w chwilę później
zniknął za nimi.
Maria
była zafascynowana architekturą banku i cieszyła się, że ma szansę zobaczyć go
na żywo- zupełnie jakby był to jeden z mugolskich zabytków, jak Luwr czy Wielki
Mur Chiński. Wkrótce jednakże znudziło ją oglądanie eleganckiej fasady i
sklepienia budynku, dodatkowo robiło się coraz chłodniej. Omotała się
mocniej szalem, po czym zdecydowała się trochę przejść- dzięki temu mogła się odrobinę
rozgrzać, miała również nadzieję na zobaczenie jakiś innych czarodziejów. Raz
tylko zaobserwowała kątem oka małżeństwo w średnim wieku, spieszące z
zaaferowaniem w stronę Gringotta, ale to było dla niej zdecydowanie za mało.
Czuła wyrzuty sumienia, kiedy oddalała się coraz bardziej i bardziej od
miejsca, w którym zostawił ją Kingsley, pokusa była jednak zdecydowanie zbyt
silna.
Oglądnęła
przez szybę eleganckie szaty u „Twilfitta i Tattinga”, rzuciła okiem na sklep
opatrzony szyldem: "Kotły- wszystkie rozmiary- miedziane, mosiężne, cynowe, srebrne- samomieszalne- składne"”,
zasmuciła się widząc zamkniętą na cztery spusty lodziarnię Floriana Fotresque,
a w końcu i sklep Olivandera, o którym tyle czytała, a którego spotkał ten sam
los co zakład pana Fortescue.
„Kingsley miał rację”-
pomyślała Maria. „Wojna na całego…”
Mimo to, spędziła chwilę czasu przy tym sklepie.
Wychyliła się i dostrzegła na wystawie różdżkę, spoczywającą na wypłowiałej,
purpurowej poduszeczce. Wydała jej się piękna- długa, nieco węższa niż jedyna,
którą do tej pory widziała- Kingsleya. Również drewno było nieco inne-
jaśniejsze, delikatnie cętkowane.
Patrząc na przedmiot, Maria poczuła coś dziwnego.
Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z uczucia, jakim darzyła różdżkę- było to
czyste pożądanie. I choć wiedziała, że to zdecydowanie negatywne uczucie, za
nic w świecie nie mogła z nim walczyć. „Jedynym sposobem pozbycia się pokusy
jest uleganie jej”- przypomniała sobie mgliście cytat jakiegoś pisarza.*
Po chwili otrząsnęła się. „Co ja najlepszego
wyrabiam?”- zestrofowała samą siebie. Przecież Kingsley być może wrócił już ze
swojej skrytki, a ona wpatrywała się z zachwytem i zazdrością w jakąś zakurzoną
różdżkę!
-Muszę wracać- szepnęła i
tak też zrobiła.
Ruszyła uliczką w lewo-
była pewna, że stamtąd przyszła. Potem skręciła jeszcze raz w lewo i wciąż
rozpoznawała okoliczne budynki. Im dalej szła jednak przed siebie, tym
dziwniejsze wydawało jej się otoczenie. Wszędzie wokoło mrugały do niej lub
wykrzywiały się perfidnie twarze poszukiwanych magów- była tak oszołomiona, że
nie zawracała sobie nawet głowy tym, że postaci ukazane na plakatach się
poruszają, choć dotychczas było to dla niej zawsze sensacyjne zjawisko. Nie
widziała żadnych czarodziejów, poza sprzedającymi pokątnie jakieś amulety i
eliksiry obdartusami, którzy rozłożyli się przed niektórymi budynkami.
-Amulety wszelkiego
rodzaju!- wołał któryś.- Chroniące przed wilkołakami, wampirami, a nawet
inferiusami! Amulety, amulety….
Maria poczuła, że coraz bardziej się boi- ulica
Pokątna nie przypominała wcale miejsca, o którym czytała. Z pewnością w
spokojniejszych czasach wyglądała zupełnie inaczej, ale teraz…
Próbowała stale kierować się na zachód, tam, gdzie
według mapek, które oglądała, powinien znajdować się Gringott. Nie miała jednak
najlepszej orientacji. Wkrótce skręciła w jakąś obskurną i ciemną uliczkę, a
kiedy zorientowała się, że nie tędy powinna iść, było już za późno.
Zgubiła się na ulicy Pokątnej.
Gdyby Maria wiedziała, że w rzeczywistości znajdowała się na innej
ulicy, zwanej Aleją Śmiertelnego Nokturnu, z pewnością bałaby się jeszcze
bardziej. Gdyby wiedziała, że silny podmuch zwieje z niej za chwilę pelerynę
niewidkę, zdałaby sobie sprawę, że to nie koniec jej kłopotów.
Rzecz jasna, Maria nie miała pojęcia o tych dwóch
faktach. Mimo to, odczuwała rosnący niepokój.
*Pisarzem tym był Oscar
Wilde, a słynny cytat wypowiada lord Henry Wotton w jego jedynej powieści: „Portret
Doriana Greya”.